Zawsze lubiłam jesień. Te pierwsze chłodne poranki, kiedy w powietrzu czuć już dym z kominków, a pod nogami szeleszczą liście — to dla mnie czas spokoju i refleksji. Ale przyznam, że przez długie lata kasztany kojarzyły mi się tylko z dzieciństwem i lepieniem z nich ludzików. Aż pewnego dnia, stojąc w sklepie przy stoisku z warzywami, usłyszałam, jak ktoś pyta sprzedawczynię: „A co się właściwie robi z tymi kasztanami?”. Uśmiechnęłam się, bo wtedy przypomniałam sobie swoją pierwszą próbę ich upieczenia – zakończoną spektakularnym „wybuchem” w piekarniku.
Dziś wiem, że te brązowe, błyszczące kuleczki kryją w sobie o wiele więcej niż tylko wspomnienie jesieni. Kryją… moc natury. I to dosłownie.
Zanim jednak zaczniemy je jeść, warto wiedzieć jedno: nie każdy kasztan jest jadalny.
Ten, który rośnie w parkach, to kasztanowiec zwyczajny – piękne drzewo, ale jego owoce zawierają saponiny i są trujące. Natomiast prawdziwy bohater jesieni to kasztan jadalny (Castanea sativa) – kuzyn orzecha, którego owoce można piec, gotować, a nawet mielić na mąkę.
W Polsce kasztany jadalne rosną głównie na zachodzie kraju i w cieplejszych kotlinach południowych. Ich uprawa jest nieco kapryśna – nie lubią gleb zasadowych, ale jeśli znajdą odpowiednie warunki, potrafią dawać plony już po kilku latach. Miałam okazję rozmawiać z jednym z plantatorów, który z uśmiechem mówił: „Kasztany nie lubią pośpiechu – rosną, gdy im dobrze, nie wtedy, gdy im każesz”. Coś w tym jest.
Moja pierwsza przygoda z kasztanami skończyła się katastrofą – nie nacięłam ich przed pieczeniem. Efekt? Huk, dym i zapach spalenizny. Dopiero później dowiedziałam się, że kasztany trzeba naciąć, żeby para miała którędy uciekać.
Najbardziej lubię przygotowywać je w piekarniku – 200°C, około 25 minut, a obok naczynie z wodą, żeby nie wyschły. Ich zapach przypomina mi trochę wanilię, trochę pieczone ziemniaki, ale z orzechowym akcentem. W smaku są delikatnie słodkie, mączyste, kremowe – coś pomiędzy ziemniakiem a orzechem.
Można je też gotować – w wodzie lub na parze. Wersja parowa jest bardziej aksamitna, a ich miąższ zachowuje pełnię smaku i składników. Kasztany świetnie pasują do zup kremów, deserów i potraw mięsnych. W mojej kuchni pojawiają się najczęściej jako puree – idealne do obiadu albo na słodko z miodem.
Kiedy zaczęłam zgłębiać temat, byłam zaskoczona. Kasztany to prawdziwe skarby natury. W 100 g mają tylko około 200 kcal, zaledwie 1,5 g tłuszczu, ale aż 44 g węglowodanów i sporo błonnika – około 5 g, czyli jedną piątą dziennego zapotrzebowania.
Znajdziemy w nich też imponujące ilości miedzi, manganu, potasu, magnezu, żelaza i cynku, a także witamin z grupy B (szczególnie B6 i kwas foliowy) oraz witaminę C – prawie tyle co w cytrynie!
To nie koniec. Kasztany zawierają przeciwutleniacze – m.in. kwas galusowy i elagowy, znane z działania przeciwzapalnego i ochrony komórek przed stresem oksydacyjnym. Naukowcy z Instytutu Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa w Puławach potwierdzili, że ekstrakt z kasztana może działać destrukcyjnie na komórki raka prostaty i jelita grubego. To wciąż wstępne badania, ale brzmią naprawdę obiecująco
Jako osoba, która dba o dietę i mikrobiom, doceniam fakt, że kasztany są łagodne dla układu pokarmowego. Nie zawierają glutenu, więc są bezpieczne dla osób z celiakią. Ich błonnik wspiera trawienie, reguluje poziom cukru i daje uczucie sytości.
Często, gdy czuję, że mój organizm potrzebuje „resetu”, piekę kilka kasztanów i jem je jeszcze ciepłe z odrobiną masła. To moje jesienne comfort food – naturalne, zdrowe, odżywcze.
A co ciekawe – kasztany zawierają też aminokwasy i związki, które mogą wspierać produkcję serotoniny, czyli hormonu szczęścia. Może dlatego po zjedzeniu kilku zawsze czuję się lepiej, spokojniej, jakbym znów miała dziesięć lat i zbierała kasztany w parku.
Nie sposób nie wspomnieć, że wyciąg z kasztanowca (bliskiego krewnego kasztana jadalnego) jest szeroko wykorzystywany w kosmetyce i medycynie naturalnej – pomaga przy żylakach, siniakach, drobnych urazach. To jednak nie powód, by łykać kapsułki. Ja wolę cieszyć się naturą w jej najprostszej formie – takiej, jaką można obrać, upiec i zjeść z uśmiechem.
Kiedyś myślałam, że zdrowe jedzenie to lista składników z modnych książek. Dziś wiem, że wystarczy wyjść na targ jesienią, żeby znaleźć prawdziwe superfood. Kasztany uczą mnie pokory wobec natury. Nie są łatwe w przygotowaniu, czasem trzeba się przy nich napracować, ale jak wiele rzeczy w życiu – im więcej serca w to włożysz, tym więcej dostajesz w zamian.
Więc jeśli tej jesieni zobaczysz w sklepie koszyk z brązowymi, błyszczącymi kulkami – nie mijaj go obojętnie. Weź kilka do domu. Upiecz, powąchaj, posmakuj.
Poczuj jesień w najczystszej formie. Bo kasztany naprawdę mają moc.